piątek, 7 lutego 2014

Od Dereka

Leżał na podłodze, nieomal wciśnięty w kąt sali. Obie dłonie przyciskał do brzucha. Spomiędzy palców wypływały pulsujące strużki krwi. Gdy mnie zobaczył jego oczy rozszerzyły się do rozmiarów talerzy, co się dobrze składało, bo zbliżała się pora obiadu. Mężczyzna miał około czterdziestki i nosił polowy mundur w zielono-brązowe plamy. Jęknął przeciągle w akcie beznadziejnego protestu, a może było to błaganie o litość. Zbliżałem się powoli szczerząc zęby, odurzony zapachem krwi. Żołnierz wierzgnął nogami jakby chciał wtopić się w wykafelkowaną ścianę. Stanął nad nim i z mojego gardła wydobył się złowrogi charkot. Wcześniej, zanim wszystko się popieprzyło, byłem zdeklarowanym pacyfistą i, jak to się mówi, nie skrzywdziłbym muchy. Ba, z mięs najbardziej smakował mi żółty ser w asyście chleba żytniego i sałaty. Ale wszystko się zmieniło. Nie czułem obrzydzenia, nie czułem żalu. Modliłem się, by którekolwiek z tych uczuć pojawiło się w moim sercu, ale tak się nie stało. Moje serce było zimne i nieruchome, nie reagowało na rozpaczliwe próby umysłu, który próbował je ożywić. Właściwie mogłem jedynie patrzeć jak to coś, czym się stałem, osuwa się powoli na kolana i pochyla nad twarzą tego człowieka.
Potem zapadła ciemność i słychać było jedynie mlaskanie.
Rozrywane zębami ciało drżało przez chwilę, po czym wygięło się w łuk i znieruchomiało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz